Od dziecka bałam się wysokości i o ile wyższy pagórek ze zgrają z osiedla nie był mi straszny, o tyle samotne wejście na balkon znajdujący się zaledwie na pierwszym piętrze wywoływał u mnie dreszcze, szybsze bicie serca i wyjątkowo wilgotne dłonie. Problem tkwił w dwóch aspektach – pokonaniu pewnej bariery znajdującej się tylko i wyłącznie w głowie i samotności.
Dlaczego o tym wspominam? Bo podobnie było z wyzwaniem, który rzuciła mi koleżanka Michalina dobry rok temu – „Nitka, spróbuj żywić się wegańsko przez tydzień”. Odkładałam jak to wejście za dzieciaka na balkon, bo się boję, bo nigdy tego nie robiłam, bo jak to wyjść ze strefy komfortu (mięso, ryba czy jajko to stały i codzienny element mojego żywienia), bo byłam w tym sama. Owszem znam i obcuję na co dzień z wegetarianami, osobami nie spożywającymi ssaków, osobami, które nie spożywają mięsa ale weganizm – to musi być cholernie ciężkie.
Wymówek było wiele, od tych, że to nie sezon, że zimą ciężko bo mamy ograniczony dostęp do świeżych warzyw i owoców w naszym kraju, bo mam natłok pracy i ostatnia rzecz o jakiej chcę myśleć to komponowanie swoich posiłków w sposób dalece odmienny od standardowego żywienia, bo przecież za chwilę coroczna trzymiesięczna redukcja a ja nie zamierzam główkować codziennie jakby tu się najeść, nasycić i na dodatek dostarczyć ponad setkę gramów protein swojemu organizmowi z roślinnych źródeł.
Odwlekałam, odwlekałam – aż w końcu nadszedł moment, w którym powiedziałam sobie TERAZ ALBO NIGDY (z tym balkonem było podobnie i całe szczęście, bo dziś niestraszne mi wysokie góry, wspinaczka, loty samolotem czy szybowcem oraz inne atrakcje, które oferuje przestrzeń poetycko nazwana niebem).
Nie ukrywam, że pozycja startowa była komfortowa – wiedza dotycząca prawidłowego komponowania żywienia wegańskiego była, podczas uprawiania aktywności fizycznej wiele podcastów zostało wysłuchane i wiele filmów obejrzane, mamy lato – czyli porę roku sprzyjającą roślinożercom wyjątkowo a na dodatek jestem w okresie budowania sylwetki, więc niestraszna była mi zamiana części podaży energii pochodzącej z białka na węglowodany. Straszna to była myśl wytrwania siedmiu dni bez ukochanej ryby, jajka, twarogu, wołowiny czy galaretki na bazie żelatyny.
Świadoma również faktu, że przez tydzień owszem utracę pewien rodzaju komfortu umysłowego ale nie nabawię się niedoborów i ewentualnych braków odstawiłam swoją dotychczasową suplementację (bo przecież moje omega3 jest z kryla, a D3 z lanoliny) i postanowiłam nie uzupełniać witamin i związków mineralnych, o które powinni dbać weganie (witamina B12, żelazo, kwasy omega 3 czy witamina D3).
Tryb planisty, osoby mocno zorganizowanej i nielubiącej chaosu jak zwykle włączony – „to zaczynam choć z obawą” – powiedziałam sama do siebie.
Pierwsze dwa dni były dla mnie nie lada wyzwaniem. I to absolutnie nie dlatego, że posiłki roślinne mi nie smakowały – wręcz przeciwnie wiele z nich już znałam i stosowałam w swoim cotygodniowym menu i oczywiście będę je stosować nadal. Problemem okazały się czyhające na każdym kroku pokusy, sytuacje, wydarzenia i spotkane osoby. Uwierzcie mi, ale jak na złość z Zakopanego zostały przywiezione świeżutkie i pachnące oscypki, kurki zielononóżki zniosły więcej niż dotychczas jajek więc zostałam nimi obdarowana, znajomym udał się wypad na ryby a z zamrażarki podczas poszukiwań groszku i puree z dyni dziwnym trafem wypadł na podłogę stek z tuńczyka. Swoją drogą jak już piszę o sytuacjach niesprzyjających tygodniowemu wyzwaniu to zdecydowanie muszę wspomnieć o knajpie z dziczyzną i swojskimi zupami oraz wyrobami, w której jedynym wegańskim daniem były frytki (tak, pytałam o skład frytury która bardzo często okazuje się nie być wyłącznie roślinną a z domieszką tłuszczu wołowego czy smalcu). Problematyczne okazuje się również gotowanie dla innych bez możliwości posmakowania wydawanej potrawy (zachowanie karygodne u profesjonalnego kucharza – no całe szczęście, że nim nie jestem) z trudem, ale udało mi się wydać smażoną wątróbkę bez oceny prawidłowego osolenia i doprawienia, poradziłam sobie również z nieoblizaniem łyżki po owsiance na mleku czy kaszce mannie z jagodami.
Posiłki przygotowywałam dokładnie w ten sam sposób co zwykle – na dwa/trzy dni, jadłam przeważnie 4 posiłki dziennie i tak jak zawsze ostatni robiłam na bieżąco w zależności od tego na co miałam ochotę – czasem na słodko a czasem na słono, czasem na zimno a czasem na ciepło a jeszcze innym czasem kompilacja tych wszystkich:) Nie zmieniłam również swojego podejścia w kwestii pełnowartościowości używanych produktów czy skomponowanych posiłków, nie używałam zbyt wielu produktów mocno przetworzonych. Mój tydzień wegański miał być tygodniem z wykluczeniem produktów pochodzenia zwierzęcego a nie tygodniem obżerania się wegańskimi żelkami na agarze, pochłanianiem vege klopsów i burgerów i wieczornym podjadaniem bekonowych chipsów (tak, większość marek produkuje wegańskie chipsy o tym smaku) naprzemiennie z oreo, których skład również jest roślinny. Nie neguję absolutnie szukania alternatyw przez wegan – mają na pewno znacznie bardziej ograniczony wybór na sklepowych półkach niż wszystkożercy – ale to po prostu nie w moim stylu, chciałam sensownego i zdrowego vege tygodnia i taki sobie właśnie zafundowałam (gorzka czekolada, ma ulubiona oczywiście była częścią jadłospisu).
Wyzwanie to zmuszało mnie do częstszego myślenia i przełamania utartych schematów podczas komponowania posiłków. Tu nie wystarczyło odsmażenie ziemniaków z sadzonym jajkiem na oliwie i zagryzienie całości małosolnym ze słoika. Tu trzeba było dobrać dwa albo trzy źródła białka najlepiej w jednym posiłku. Tu trzeba było pamiętać o roślinach zawierających żelazo i dodaniu do nich źródła witaminy C. Tu trzeba było pamiętać również o tym, że w nadmiarze błonnik „zrobi kuku” odbiciu w lustrze a co za dużo to niezdrowo. Komponowanie całego dnia żywienia okazało się fajną zabawą a parę potraw śmiało wrzuciłabym do worka o nazwie „Sukces”. Wegańskie bowle smakowały i wyglądały bardzo podobnie do moich klasycznych talerzy – rybę zastępowało tofu i orzechy, kurczaka pieczona ciecierzyca a izolat białka serwatkowego wegańska odżywka z ryżu, groszku, słonecznika i czegoś jeszcze (wybaczcie ale język niemiecki na tyle mnie przeraża, że nie śmiałam sprawdzać w translatorze czym jest to długie słowo z paroma kropkami u góry, a że smak odżywki nie powalał i nie umywa się do niewegańskich wersji… nie planuję kupna kolejnej paczki produktu, oj nie).
W wyżej wymienionym worku sukcesów znajdować się będzie pieczona ciecierzyca z przyprawami (super przekąska), wegańskie lody z mrożonych bananów, czekośliwki, odżywki białkowej (pozostałe składniki skutecznie zabiły jej smak a sama odżywka nadała ciekawej tekstury temu daniu) i erytrolu i owsianki. Nie zawiodło dobrze znane mi wędzone tofu, hummusy, budyń jaglany i kasza gryczana z pieczarkami, pestkami dyni i suszonymi pomidorami.
Były oczywiście produkty wegańskie, które śmiało mogę podpiąć do opisu „byłeś (okropny/niedobry/niesmaczny) i już nigdy tu nie wrócisz”. Porażką okazały się jogurty kokosowe (chociaż po dodaniu do ostatniej sztuki octu jabłkowego, soli i erytrolu okazał się dobrym sosem do wegańskiej mizerii), raczej nie przewiduję powrotu na salony makaronu z soczewicy (sama soczewica jak najbardziej), nie sięgnę również po batoniki typu daktyle + sezam + orzechy + kakao – moje podniebienie się z nimi nigdy nie polubi, zdecydowanie wolę zjeść te składniki osobno i w całości, niekoniecznie zmielone.
6 dni minęło bardzo szybko, ostatni polegał na wyjadaniu resztek dań oraz produktów z lodówki (no dobra nie śmiem Was okłamywać, uzbroiłam się w takie zapasy żyjąc w przekonaniu, że będę ciągle głodna, że do dnia dzisiejszego wyjadam ciecierzycę, fasolę, kiełki i inne rośliny).
Tu powinny pojawić się teraz wnioski oraz zgrabne podsumowanie wraz z ostatecznym werdyktem Nitki. O ile o dwa pierwsze się pokuszę, załóżmy, że w 10 punktach o tyle trzeciego nie wydam.
- Obawy o brak sytości były niesłuszne. Odpowiednie zbilansowanie posiłków oraz ich kaloryczność sprawiały, że czułam się usatysfakcjonowana racjami żywieniowymi i głodna na pewno nie chodziłam (a po drugie kaloryczność tego tygodnia tak jak wspominałam na początku delikatnie przekraczała moje zapotrzebowanie lub była z nim na równi).
- Być może to tylko złudne wrażenie, ale zdecydowanie intensywniej odczuwałam smaki. Używałam mniejszej ilości soli, ogórki konserwowe wydawały mi tak kwaśne jak jeszcze nigdy a odrobina świeżego chili paliła moje gardło dwa razy mocniej.
- Jestem osobą spożywającą spore ilości wody od dziecka. Wodę lubię pić, woda jest zawsze przy mnie, od zawsze jest to elementarna podstawa wśród płynów, które dostarczam organizmowi. Przy żywieniu wegańskim… jej spożycie jeszcze wzrosło, co z kolei wiązało się z dużo częstszymi wizytami w toalecie. Ciężko jest również uniknąć przekroczenia zalecanych dziennych dawek błonnika, a dalej… chyba nie muszę tłumaczyć.
- Któraś z obserwatorek na Instagramie prosiła bym napisała o aspekcie „Dieta wegańska a brzuch”. Domyślam się, że chodziło o wzdęcia i fakt, że brzuch na wieczór po spożywaniu wyłącznie roślin nie przypomina powierzchnią płaskiego LCD. No nie przypomina. I to całkiem normalne. A jeśli bardziej intymnie miałabym się zająć tematem dieta wegańska a brzuch, to ostrzegam wszystkich przed wrzucaniem całych pieczarek na rozgrzaną patelnię z oliwą w stroju sportowym z odsłoniętym brzuchem. Żywienie wegańskie bowiem zostanie ze mną już na zawsze… a dokładniej w okolicach pępka pod postacią sześciu różnej wielkości plam pooparzeniowych.
- Dieta roślinna na pewno może być smaczna, zbilansowana a wraz z suplementacją stanowić odpowiedni model żywienia. Ponadto jest proekologiczna.
- Utożsamianie diety wegańskiej z „dietą odchudzającą” jest bzdurą. To czy chudniemy zależy przede wszystkim od dostarczanej kaloryczności i wydatków energetycznych a nie tego czy jemy mięso czy go nie jemy.
- Dieta wegańska może być (jak każda inna na dobrą sprawę) bardzo niedoborowa (kwasy omega 3, wapń, cynk, żelazo, witamina D, B12 czy białko). Zanim zdecydujesz się na taki sposób odżywiania – idź na kurs żywienia, skontaktuj się z dietetykiem, czytaj i kształć się by nie zepsuć swego zdrowia. Nie sztuką jest uprawiać fatalne żywienie wegańskie – mamy XXI wiek, dostęp do wegańskich słodyczy, fastfoodów i żywności mocno przetworzonej jest ogromny.
- Mimo chęci, ciężko byłoby mi w okresie redukcyjnym dostarczać z produktów roślinnych 100-120 gramów białka dziennie jednocześnie będąc na deficycie kalorycznym i nie korzystając z mocno przetworzonej żywności (tu bardziej optymalna byłaby dieta wegetariańska uwzględniająca korzystanie w jadłospisie z jajek czy nabiału).
- Dieta wegańska wydawała mi się tańszym sposobem żywienia niż mój klasyczny model. Sezonowe owoce, warzywa (tu oszczędzałam korzystając z lata i przydomowego ogródka), kasze, zboża, siemię lniane, strączki należą do niedrogich produktów. Oczywiście tłoczone na zimno, nierafinowane oleje dostarczające kwasów omega 3, orzechy, płatki drożdżowe czy dobrej jakości tofu to droższe produkty lecz… cenowo nieporównywalne do dobrej jakości mięsa, ryb czy jajek.
- Zupełnie subiektywnie – czułam się gorzej podczas treningów (być może ze względu na objętość talerzy podczas wegańskiego żywienia). Moja wewnętrzna motywacja również delikatnie spadała widząc swoje ciało na treningu po spożyciu trzech dużych posiłków.
Nie zamierzam rozpatrywać względów etycznych przejścia na dietę wegańską. Dla jednej osoby zabijanie zwierząt hodowlanych będzie okrucieństwem dla kogoś innego czynnością wykonywaną od czasów prehistorycznych. To samo dotyczy względów środowiskowych – oczywiście, dieta roślinna będzie mniej je wykorzystywała i naruszała a o to co mamy najpiękniejsze, czyli naszą planetę – należy dbać. Należy pamiętać, że wykluczenie produktów pochodzenia zwierzęcego oraz odzwierzęcego nie jest jedynym zabiegiem jaki możemy poczynić ku ekologiczności (i warto tu rozpocząć od małych kroków – ograniczeniu korzystania z plastiku i wykorzystywania wielokrotnie opakowań wykonanych z niego, sprzątaniu lasów, oszczędzania wody, niemarnowaniu jedzenia, korzystaniu z recyklingu np. odzieżowego oraz wielu innych).
Czym dla mnie jest żywienie wegańskie? PODSTAWĄ/FUNDAMENTEM, na której budowane powinno być żywienie/jadłospis każdego z nas. Nie ma bowiem lepszego i bardziej stabilnego fundamentu niż ten złożony z warzyw, owoców, pestek, orzechów, nierafinowanych i zimno tłoczonych olejów roślinnych, roślin strączkowych czy zbóż. A, gdy jesteśmy już pewni, że fundament ten przeniesie odpowiednie obciążenia konstrukcji i zapewni jej stabilność możemy budować resztę konstrukcji. Dla niejednego obiektu fundamenty te będą musiały być większe i głębiej posadowione a na pewno dostosowane do warunków gruntowych występujących w miejscu budowy, tak by chronić „dom” przed oddziaływaniem chociażby wynikającym z wieloletniej eksploatacji.
Ścianami nośnymi w moim domu będą ryby, jajka, dobrej jakości mięso i nabiał. Dachem styl życia, produkty rekreacyjne ścianami działowymi (niby niepotrzebne a jednak służą dopasowaniu wnętrza do naszych preferencji, komfortu, wygody) a aktywność fizyczna ogrodem wraz z ogrodzeniem.
I wiecie o czym chciałabym, żebyście wszyscy pamiętali? O tym, że w każdym polskim domu sercem jest piec – niezależnie czy zasilany peletem, węglem, drewnem, gazem czy olejem. I tak, niezależnie czy jesteś keto, paleo, vege, low carb, high carb, IIFYM – wszyscy jesteśmy ludźmi. Róbmy swoje, szanujmy styl żywienia innych (o ile nie jest skrajnie nierozsądny jak diety tysiąca kilokalorii u aktywnej kobiet w wieku rozrodczym) i dopasujmy go… do siebie, swoich możliwości, preferencji, zdrowia i tysiąca innych składowych. Proste, nie?
P.S. Wg prawa budowlanego fundament może być częścią składową obiektu budowlanego lub… samodzielnym obiektem budowlanym.